Katecheza w piątej klasie. Stworzenie świata staram się przedstawić jako genialny pomysł Boga. Wszystko w naturze jest poukładane i jest po coś. Porządek i ład dany jest nam przez Stwórcę, jeżeli w tym grzebiemy i kombinujemy, to się tworzy chaos. Z racji, że sami jesteśmy stworzeniem, to podobne wnioski można odnieść do naszego życia - w nas samych jest też ogromny porządek, wszystko dzieje się po coś i w odpowiednim czasie i miejscu. Nie kombinujmy w tym za mocno, ale aktywnie i posłusznie w tym uczestniczmy.
Po lekcji idę na piechotę do domu. Czekają mnie teraz trzy okienka. Mam na sobie koszulę z koloratką i staram się tej koloratki w żaden sposób nie chować. Na końcu ulicy Czeladzkiej widzę, że po drugiej stronie z wielkim trudem przemieszcza się starszy człowiek. Dźwiga dwie reklamówki i dosłownie słania się na nogach. Gdzieś w środku mnie pojawia się wyraźny głos - przynajmniej do niego podejdź.
Okazuje się, że człowiek ma ponad 60 lat, jest zupełnie trzeźwy, a reklamówki są wypełnione produktami na jakiś tydzień życia. Spytany, czemu tyle dźwiga sam, mówi szczerze, że woli dźwigać, niż iść dwa razy na zakupy. Ma problemy z chodzeniem od dziecka, to efekt ciężkiej, przebytej wtedy choroby. Daj pan te torby, zaniesiemy. Okazuje się, że adres owego człowieka to Ulica Spokojna. Z miejsca, gdzie stoimy to 10 minut pod górę. Dla niego samego to będą dwie godziny wspinaczki. Moje okienka w planie poczekają, biorę reklamówki i zaczynam lekko żałować swojej dobroci, bo ważą naprawdę dużo :)
Po paru krokach muszę także pomóc iść owemu człowiekowi, bo ciągle się o coś potyka. Mam więc w prawej dłoni jakieś 10 kilo jedzenia, mleka, środków czystości i czego tam jeszcze...a lewym ramieniem wspieram pana Wiesia, bo tak ma na imię nasz biedaczek. Kto mnie zna, ten wie, jak niezamierzenie komiczny to widok, bo mógł trafić pan Wiesiu na nieco silniejszego Cyrenejczyka. Po drodze rozmawiamy, wynika z tej wymiany potworna samotność tego człowieka, trud codziennych zmagań. Docieramy na Spokojną w 20 minut. Jestem upocony, brudny, bo mi się raz pan Wiesio potknął, ale jestem też mega szczęśliwy, że komuś się dało światełko nadziei. Zajrzę tam jeszcze zrobić mu zakupy, a myślę, że chętnych studentów do tej posługi nie braknie.
Wracam do domu ze Spokojnej świadomy, że teraz będzie jakaś petarda. Wiem o tym, że wydarzy się coś, co nie zdarzyłoby się, gdybym temu człowiekowi nie pomógł. I nie chodzi mi o jakąś pochwałę, wdzięczność losu, ale o taki PRZYPADEK, który dodaje sensu wszystkiemu, co robimy. Docieram w okolice ulicy Będzińskiej, tam, gdzie jest poczta. Nagle...
Przed wejściem do poczty zatrzymuje się młoda kobieta. Uśmiecha się z daleka. Jak się okazuje do mnie. Podchodzę. Pani próbuje mi przypomnieć, skąd ją mogę kojarzyć. Oczywiście - kolęda. Był ksiądz u mnie w styczniu, miałam wtedy spory problem, pamięta ksiądz?
Następuje wtedy w mojej głowie retrospekcja, trwająca może dwie sekundy. Przypominam sobie, że podczas kolędy, kobieta, która właśnie przede mną stoi prosiła mnie o modlitewne wsparcie. Ze łzami w oczach przyznała wtedy, że razem z mężem nie mogą się doczekać potomstwa. To już trzeci rok od ślubu, obydwoje już są po trzydziestce, a tu nadal nie wiadomo, co jest nie tak i gdzie szukać rozwiązania. Pamiętam, że na początku rozmowy zacząłem jej wskazywać, że może Opatrzność ma dla niej inne plany, może podejmą kiedyś adopcję. Ostatecznie jednak finał tamtego spotkania był inny. Zapewniłem ją, że jeśli będzie się gorliwie modlić, a ja razem z nią, to za rok o tej porze będzie bawić w tym domu małego dzidziusia. Zrobiłem wtedy przy wyjściu krzyżyk na jej czole i chwilę się nad nią pomodliłem. Kretyńsko się wtedy poczułem, bojąc się nieco, że daję nadzieję bez żadnej gwarancji sukcesu. Kilka tygodni temu przechodziłem obok ich bloku, westchnąłem wtedy w duchu, myśląc o nich i ich wielkim niespełnionym rodzicielskim marzeniu.
Owa retrospekcja powoli została zamglona przez łzy, które zapełniały mi oczy, im dłużej patrzyłem na duży ciążowy brzuszek naszej bohaterki...
Oczywiście rozpłakała się także kobieta. Szósty miesiąc, zdrowa dzidzia, jeszcze przed końcem roku ma się pojawić w ich szczęśliwym domu. Nie żartuję - staliśmy obydwoje i ryczeliśmy pod drzwiami poczty na Będzińskiej. Spytałem ją, czemu nie powiedziała wcześniej. Odpowiedź była aż za bardzo oczywista. Dla męża to jest jego sukces, wolałby żeby tak pozostało, a nie że jakieś modły młodego księdza. A poza tym - Jak miałam to zrobić? Wejść do zakrystii z brzuchem i powiedzieć, że szukam tego księdza, co był u mnie na kolędzie? :)
Ogrom radości. Miałem spod poczty jeszcze jakieś 5 minut do domu. Nie udało mi się przestać płakać ze szczęścia przez jakąś godzinę. Wszystko się układa. Katecheza o porządku i braku przypadków, tylko o wielkim planie Boga. Potem pomoc człowiekowi w potrzebie, bez której nie spotkałbym pani pod pocztą. Idziesz sobie człowieku przez Sosnowiec i pytasz w sercu - w czym ja uczestniczę? Do czego mnie Chryste zapraszasz? Co chcesz jeszcze przeze mnie zdziałać? I czemu przeze mnie, który na to najmniej zasługuję?
To nie jest notka o Witkowskim uzdrowicielu. Tych krzyżyków czyniących meeeega genialne rzeczy było już jednak co najmniej kilka. O części może nadal nie wiem, a dowiem się kiedyś. To nie notka o tym. Tylko o dobrym Bogu, który prosi Cię człowieku, byś się rozejrzał wokoło i zaczął liczyć cuda, które się dzieją pod Twoim nosem. Chciałbym, by Pan Bóg dobierał sobie lepsze anioły do tych krzyżyków, ale Jemu jakoś tak się zawsze podobało, by korzystać z usług takich, jak ja...
To może jest naiwna historia. Dla mnie to jedno z najbardziej spektakularnych zdarzeń mojego życia. Uginają się pode mną nogi, gdy odkrywam takie rzeczy. Może ktoś widząc pod pocztą duchownego, który na widok ciążowego brzucha zaczyna ryczeć, pomyślał sobie coś zdrożnego. Naprawdę mam to gdzieś, czy komuś się wydawało, że okradam z toreb staruszka, albo że mam łzy w oczach, bo dzieci w szkole dały mi czadu na lekcji religii. Dzielę się tą historią wiele pewnie ryzykując. Ale jeśli pośród uśmieszków i ironii lepszych ode mnie, znajdzie się ktoś, komu to doda nadziei i zapali potrzebne światełko - to myślę, że warto. :)
Po lekcji idę na piechotę do domu. Czekają mnie teraz trzy okienka. Mam na sobie koszulę z koloratką i staram się tej koloratki w żaden sposób nie chować. Na końcu ulicy Czeladzkiej widzę, że po drugiej stronie z wielkim trudem przemieszcza się starszy człowiek. Dźwiga dwie reklamówki i dosłownie słania się na nogach. Gdzieś w środku mnie pojawia się wyraźny głos - przynajmniej do niego podejdź.
Okazuje się, że człowiek ma ponad 60 lat, jest zupełnie trzeźwy, a reklamówki są wypełnione produktami na jakiś tydzień życia. Spytany, czemu tyle dźwiga sam, mówi szczerze, że woli dźwigać, niż iść dwa razy na zakupy. Ma problemy z chodzeniem od dziecka, to efekt ciężkiej, przebytej wtedy choroby. Daj pan te torby, zaniesiemy. Okazuje się, że adres owego człowieka to Ulica Spokojna. Z miejsca, gdzie stoimy to 10 minut pod górę. Dla niego samego to będą dwie godziny wspinaczki. Moje okienka w planie poczekają, biorę reklamówki i zaczynam lekko żałować swojej dobroci, bo ważą naprawdę dużo :)
Po paru krokach muszę także pomóc iść owemu człowiekowi, bo ciągle się o coś potyka. Mam więc w prawej dłoni jakieś 10 kilo jedzenia, mleka, środków czystości i czego tam jeszcze...a lewym ramieniem wspieram pana Wiesia, bo tak ma na imię nasz biedaczek. Kto mnie zna, ten wie, jak niezamierzenie komiczny to widok, bo mógł trafić pan Wiesiu na nieco silniejszego Cyrenejczyka. Po drodze rozmawiamy, wynika z tej wymiany potworna samotność tego człowieka, trud codziennych zmagań. Docieramy na Spokojną w 20 minut. Jestem upocony, brudny, bo mi się raz pan Wiesio potknął, ale jestem też mega szczęśliwy, że komuś się dało światełko nadziei. Zajrzę tam jeszcze zrobić mu zakupy, a myślę, że chętnych studentów do tej posługi nie braknie.
Wracam do domu ze Spokojnej świadomy, że teraz będzie jakaś petarda. Wiem o tym, że wydarzy się coś, co nie zdarzyłoby się, gdybym temu człowiekowi nie pomógł. I nie chodzi mi o jakąś pochwałę, wdzięczność losu, ale o taki PRZYPADEK, który dodaje sensu wszystkiemu, co robimy. Docieram w okolice ulicy Będzińskiej, tam, gdzie jest poczta. Nagle...
Przed wejściem do poczty zatrzymuje się młoda kobieta. Uśmiecha się z daleka. Jak się okazuje do mnie. Podchodzę. Pani próbuje mi przypomnieć, skąd ją mogę kojarzyć. Oczywiście - kolęda. Był ksiądz u mnie w styczniu, miałam wtedy spory problem, pamięta ksiądz?
Następuje wtedy w mojej głowie retrospekcja, trwająca może dwie sekundy. Przypominam sobie, że podczas kolędy, kobieta, która właśnie przede mną stoi prosiła mnie o modlitewne wsparcie. Ze łzami w oczach przyznała wtedy, że razem z mężem nie mogą się doczekać potomstwa. To już trzeci rok od ślubu, obydwoje już są po trzydziestce, a tu nadal nie wiadomo, co jest nie tak i gdzie szukać rozwiązania. Pamiętam, że na początku rozmowy zacząłem jej wskazywać, że może Opatrzność ma dla niej inne plany, może podejmą kiedyś adopcję. Ostatecznie jednak finał tamtego spotkania był inny. Zapewniłem ją, że jeśli będzie się gorliwie modlić, a ja razem z nią, to za rok o tej porze będzie bawić w tym domu małego dzidziusia. Zrobiłem wtedy przy wyjściu krzyżyk na jej czole i chwilę się nad nią pomodliłem. Kretyńsko się wtedy poczułem, bojąc się nieco, że daję nadzieję bez żadnej gwarancji sukcesu. Kilka tygodni temu przechodziłem obok ich bloku, westchnąłem wtedy w duchu, myśląc o nich i ich wielkim niespełnionym rodzicielskim marzeniu.
Owa retrospekcja powoli została zamglona przez łzy, które zapełniały mi oczy, im dłużej patrzyłem na duży ciążowy brzuszek naszej bohaterki...
Oczywiście rozpłakała się także kobieta. Szósty miesiąc, zdrowa dzidzia, jeszcze przed końcem roku ma się pojawić w ich szczęśliwym domu. Nie żartuję - staliśmy obydwoje i ryczeliśmy pod drzwiami poczty na Będzińskiej. Spytałem ją, czemu nie powiedziała wcześniej. Odpowiedź była aż za bardzo oczywista. Dla męża to jest jego sukces, wolałby żeby tak pozostało, a nie że jakieś modły młodego księdza. A poza tym - Jak miałam to zrobić? Wejść do zakrystii z brzuchem i powiedzieć, że szukam tego księdza, co był u mnie na kolędzie? :)
Ogrom radości. Miałem spod poczty jeszcze jakieś 5 minut do domu. Nie udało mi się przestać płakać ze szczęścia przez jakąś godzinę. Wszystko się układa. Katecheza o porządku i braku przypadków, tylko o wielkim planie Boga. Potem pomoc człowiekowi w potrzebie, bez której nie spotkałbym pani pod pocztą. Idziesz sobie człowieku przez Sosnowiec i pytasz w sercu - w czym ja uczestniczę? Do czego mnie Chryste zapraszasz? Co chcesz jeszcze przeze mnie zdziałać? I czemu przeze mnie, który na to najmniej zasługuję?
To nie jest notka o Witkowskim uzdrowicielu. Tych krzyżyków czyniących meeeega genialne rzeczy było już jednak co najmniej kilka. O części może nadal nie wiem, a dowiem się kiedyś. To nie notka o tym. Tylko o dobrym Bogu, który prosi Cię człowieku, byś się rozejrzał wokoło i zaczął liczyć cuda, które się dzieją pod Twoim nosem. Chciałbym, by Pan Bóg dobierał sobie lepsze anioły do tych krzyżyków, ale Jemu jakoś tak się zawsze podobało, by korzystać z usług takich, jak ja...
To może jest naiwna historia. Dla mnie to jedno z najbardziej spektakularnych zdarzeń mojego życia. Uginają się pode mną nogi, gdy odkrywam takie rzeczy. Może ktoś widząc pod pocztą duchownego, który na widok ciążowego brzucha zaczyna ryczeć, pomyślał sobie coś zdrożnego. Naprawdę mam to gdzieś, czy komuś się wydawało, że okradam z toreb staruszka, albo że mam łzy w oczach, bo dzieci w szkole dały mi czadu na lekcji religii. Dzielę się tą historią wiele pewnie ryzykując. Ale jeśli pośród uśmieszków i ironii lepszych ode mnie, znajdzie się ktoś, komu to doda nadziei i zapali potrzebne światełko - to myślę, że warto. :)








