wtorek, 20 września 2016

Calm St


7982 846eNotki są rzadziej, ale ufam, że to widać, iż zależy mi trochę bardziej na ich jakości.

To, co czytasz było pisane przy kawałkach Moby'ego oraz Sleeping at Last. Polecam sobie puścić do lektury.

Katecheza w piątej klasie. Stworzenie świata staram się przedstawić jako genialny pomysł Boga. Wszystko w naturze jest poukładane i jest po coś. Porządek i ład dany jest nam przez Stwórcę, jeżeli w tym grzebiemy i kombinujemy, to się tworzy chaos. Z racji, że sami jesteśmy stworzeniem, to podobne wnioski można odnieść do naszego życia - w nas samych jest też ogromny porządek, wszystko dzieje się po coś i w odpowiednim czasie i miejscu. Nie kombinujmy w tym za mocno, ale aktywnie i posłusznie w tym uczestniczmy.

Po lekcji idę na piechotę do domu. Czekają mnie teraz trzy okienka. Mam na sobie koszulę z koloratką i staram się tej koloratki w żaden sposób nie chować. Na końcu ulicy Czeladzkiej widzę, że po drugiej stronie z wielkim trudem przemieszcza się starszy człowiek. Dźwiga dwie reklamówki i dosłownie słania się na nogach. Gdzieś w środku mnie pojawia się wyraźny głos - przynajmniej do niego podejdź.

Okazuje się, że człowiek ma ponad 60 lat, jest zupełnie trzeźwy, a reklamówki są wypełnione produktami na jakiś tydzień życia. Spytany, czemu tyle dźwiga sam, mówi szczerze, że woli dźwigać, niż iść dwa razy na zakupy. Ma problemy z chodzeniem od dziecka, to efekt ciężkiej, przebytej wtedy choroby. Daj pan te torby, zaniesiemy. Okazuje się, że adres owego człowieka to Ulica Spokojna. Z miejsca, gdzie stoimy to 10 minut pod górę. Dla niego samego to będą dwie godziny wspinaczki. Moje okienka w planie poczekają, biorę reklamówki i zaczynam lekko żałować swojej dobroci, bo ważą naprawdę dużo :)

Po paru krokach muszę także pomóc iść owemu człowiekowi, bo ciągle się o coś potyka. Mam więc w prawej dłoni jakieś 10 kilo jedzenia, mleka, środków czystości i czego tam jeszcze...a lewym ramieniem wspieram pana Wiesia, bo tak ma na imię nasz biedaczek. Kto mnie zna, ten wie, jak niezamierzenie komiczny to widok, bo mógł trafić pan Wiesiu na nieco silniejszego Cyrenejczyka. Po drodze rozmawiamy, wynika z tej wymiany potworna samotność tego człowieka, trud codziennych zmagań. Docieramy na Spokojną w 20 minut. Jestem upocony, brudny, bo mi się raz pan Wiesio potknął, ale jestem też mega szczęśliwy, że komuś się dało światełko nadziei. Zajrzę tam jeszcze zrobić mu zakupy, a myślę, że chętnych studentów do tej posługi nie braknie.

Wracam do domu ze Spokojnej świadomy, że teraz będzie jakaś petarda. Wiem o tym, że wydarzy się coś, co nie zdarzyłoby się, gdybym temu człowiekowi nie pomógł. I nie chodzi mi o jakąś pochwałę, wdzięczność losu, ale o taki PRZYPADEK, który dodaje sensu wszystkiemu, co robimy. Docieram w okolice ulicy Będzińskiej, tam, gdzie jest poczta. Nagle...

Przed wejściem do poczty zatrzymuje się młoda kobieta. Uśmiecha się z daleka. Jak się okazuje do mnie. Podchodzę. Pani próbuje mi przypomnieć, skąd ją mogę kojarzyć. Oczywiście - kolęda. Był ksiądz u mnie w styczniu, miałam wtedy spory problem, pamięta ksiądz?

Następuje wtedy w mojej głowie retrospekcja, trwająca może dwie sekundy. Przypominam sobie, że podczas kolędy, kobieta, która właśnie przede mną stoi prosiła mnie o modlitewne wsparcie. Ze łzami w oczach przyznała wtedy, że razem z mężem nie mogą się doczekać potomstwa. To już trzeci rok od ślubu, obydwoje już są po trzydziestce, a tu nadal nie wiadomo, co jest nie tak i gdzie szukać rozwiązania. Pamiętam, że na początku rozmowy zacząłem jej wskazywać, że może Opatrzność ma dla niej inne plany, może podejmą kiedyś adopcję. Ostatecznie jednak finał tamtego spotkania był inny. Zapewniłem ją, że jeśli będzie się gorliwie modlić, a ja razem z nią, to za rok o tej porze będzie bawić w tym domu małego dzidziusia. Zrobiłem wtedy przy wyjściu krzyżyk na jej czole i chwilę się nad nią pomodliłem. Kretyńsko się wtedy poczułem, bojąc się nieco, że daję nadzieję bez żadnej gwarancji sukcesu. Kilka tygodni temu przechodziłem obok ich bloku, westchnąłem wtedy w duchu, myśląc o nich i ich wielkim niespełnionym rodzicielskim marzeniu.

Owa retrospekcja powoli została zamglona przez łzy, które zapełniały mi oczy, im dłużej patrzyłem na duży ciążowy brzuszek naszej bohaterki...

Oczywiście rozpłakała się także kobieta. Szósty miesiąc, zdrowa dzidzia, jeszcze przed końcem roku ma się pojawić w ich szczęśliwym domu. Nie żartuję - staliśmy obydwoje i ryczeliśmy pod drzwiami poczty na Będzińskiej. Spytałem ją, czemu nie powiedziała wcześniej. Odpowiedź była aż za bardzo oczywista. Dla męża to jest jego sukces, wolałby żeby tak pozostało, a nie że jakieś modły młodego księdza. A poza tym - Jak miałam to zrobić? Wejść do zakrystii z brzuchem i powiedzieć, że szukam tego księdza, co był u mnie na kolędzie? :)

Ogrom radości. Miałem spod poczty jeszcze jakieś 5 minut do domu. Nie udało mi się przestać płakać ze szczęścia przez jakąś godzinę. Wszystko się układa. Katecheza o porządku i braku przypadków, tylko o wielkim planie Boga. Potem pomoc człowiekowi w potrzebie, bez której nie spotkałbym pani pod pocztą. Idziesz sobie człowieku przez Sosnowiec i pytasz w sercu - w czym ja uczestniczę? Do czego mnie Chryste zapraszasz? Co chcesz jeszcze przeze mnie zdziałać? I czemu przeze mnie, który na to najmniej zasługuję?

To nie jest notka o Witkowskim uzdrowicielu. Tych krzyżyków czyniących meeeega genialne rzeczy było już jednak co najmniej kilka. O części może nadal nie wiem, a dowiem się kiedyś. To nie notka o tym. Tylko o dobrym Bogu, który prosi Cię człowieku, byś się rozejrzał wokoło i zaczął liczyć cuda, które się dzieją pod Twoim nosem. Chciałbym, by Pan Bóg dobierał sobie lepsze anioły do tych krzyżyków, ale Jemu jakoś tak się zawsze podobało, by korzystać z usług takich, jak ja...

To może jest naiwna historia. Dla mnie to jedno z najbardziej spektakularnych zdarzeń mojego życia. Uginają się pode mną nogi, gdy odkrywam takie rzeczy. Może ktoś widząc pod pocztą duchownego, który na widok ciążowego brzucha zaczyna ryczeć, pomyślał sobie coś zdrożnego. Naprawdę mam to gdzieś, czy komuś się wydawało, że okradam z toreb staruszka, albo że mam łzy w oczach, bo dzieci w szkole dały mi czadu na lekcji religii. Dzielę się tą historią wiele pewnie ryzykując. Ale jeśli pośród uśmieszków i ironii lepszych ode mnie, znajdzie się ktoś, komu to doda nadziei i zapali potrzebne światełko - to myślę, że warto. :)


środa, 17 sierpnia 2016

Time



5 sierpnia minęło 5 lat od śmierci człowieka, którego zdjęcie mamy obok. Ojciec Alan z Londynu. Jedna z najważniejszych osób, jakie spotkałem w swoim życiu. Jeden z mocnych sygnałów, że nie traktuję spotkań z przypadkowymi ludźmi tak, jak powinienem. Mam dziwne wrażenie, że kiedyś o nim tutaj pisałem, ale nikt nie zna przecież tego bloga na pamięć. Do takich postaci jednak warto powracać, warto wspomnieć i być może na nowo coś odkryć w tej bogatej osobowości.

To był rok 2006. Decyzją rektora seminarium miałem spędzić wakacje w Londynie, w parafii św. Karola Boromeusza. Co roku któryś z kleryków ogarniający jako tako język angielski był posyłany do tamtej parafii, gdzie proboszczem był dobry przyjaciel naszego rektora, niejaki Alan Fudge. Miałem spędzić u niego 5 tygodni, a była to moja pierwsza wycieczka poza granice Polski. Angielski znałem dobrze, ale nie byłem pewien, czy sobie z takim poziomem poradzę na miejscu. Umówiłem się z innym klerykiem, który wcześniej przybył do Anglii, że spotkamy się na dworcu Liverpool Street. Przecież to nie może być jakieś specjalnie rozległe miejsce.

Wszystko okazało się być ogromne. Gdy zobaczyłem z okna samolotu lotnisko Stansted, gdzie miałem lądowanie, dotarło do mnie, że jak coś pójdzie nie tak, to polska ambasada kilka miesięcy będzie mnie po tym lotnisku szukać. Dotarłem jakimś cudem do Londynu i tam znowu ogrom. Dworzec był przeznaczony dla pociągów, autobusów, metra i wszystkiego, czym się da jeździć. Ogrom miejsca, tłum ludzi, w środku ja, Loius de Funes w koloratce rozglądający się wokoło za ratunkiem. To, że Tomek mnie tam znalazł to do dzisiaj jest jakieś Archiwum X :) Potem szybkie lekcje radzenia sobie w mieście - tutaj kup sobie bilet, najlepiej taki, tutaj masz to, tam znajdziesz tamto, tu uważaj, tu się pilnuj. Nie cierpię nowych miejsc i nowych sytuacji. Nie cierpię aklimatyzacji. Wolę sprawdzone ścieżki. Tutaj wszystko nowe. Ogrom. Oxford Street - stolica ogromu :)

Niedaleko właśnie tej ulicy znajdowała się uliczka niewielka - Ogle Street. Można ją znaleźć tylko na porządnych mapach Londynu. Cisza, spokój, pustynia, jaskinia. Mały kościółek, wklejony w jakiś dom, scalony w jedno z najbardziej otwartą plebanią na świecie. W środku świątyni - ciepło, półmrok, w którym lśnią świeczki, wrażenie przytulności, odrębności, oderwania od tego chaosu i hałasu z zewnątrz. Porządek, jak w pokoiku. Dywaniki, krzesła - dom, a nie kościół. Potem spotkanie z Alanem. Rektor polecił mi, bym nie zabierał sutanny, bo tam się tego nie nosi, Alan nie miał nawet koszuli z koloratką. Dla mnie, wtedy gorliwego kleryczka po czwartym roku, to było nie do pomyślenia. Jak tak można strój duchowny lekce sobie ważyć? :)

Alan mówił wyraźnie, w sposób zrozumiały dla każdej nacji. Wiedział, że biglowanie po angielsku nie ułatwi nam porozumienia. Zresztą obecność jedynie języka Szekspira w tamte pięć tygodni wrzuciło moją znajomość tego języka na nowy poziom. Czym się Alan zajmował? Modlitwą. Cały tydzień siedział sobie w pokoiku pełnym książek, albo w kościele w ławeczce z tyłu i czytał, modlił się, medytował. Wszystkie działania ekonomiczne, administracyjne były w rękach świeckich. Nigdy nie widziałem pieniędzy w rękach Alana. Miał dzięki temu miejsce w dłoniach na Pismo i Liturgię Godzin.

A potem były kazania Alana.

Kazania nie wynikały z jego nie wiadomo jakiej wiedzy teologicznej czy biblijnej. Wynikały z jego całotygodniowego zasłuchania w Słowo. Alan był tylko i aż narzędziem tego Słowa, dawał swoje słownictwo, charakter, swoje usta samemu Najwyższemu. Kazania były proste, mogłem je bez problemu sobie potem odtworzyć, bo były poukładane i logiczne. Potem znalazłem opinię na temat tych homilii u biskupa Rysia, który jako młody kapłan również spędził jakiś czas u Alana (!!!). Napisał w jednej ze swoich książek mniej więcej tak - "Alan się modlił cały tydzień, nie zajmował się  sprawami zbędnymi, a na jego kazania przyjeżdżało pół Londynu." Dotarło do mnie dopiero po czasie, że spotkałem człowieka, który żył jak zakonnik, jak jakiś eremita na pustyni, otoczony wielkim miastem. Miałem pięć tygodni na tysiące rozmów z nim, pamiętam ich tylko kilkanaście.

Kuchnia u Alana. Zasada była taka - co znajdziesz tutaj, jest twoje. Po latach zrozumiałem, że chodziło nie tylko o jedzenie, ale o dziesiątki ludzi, którzy się tam pojawiali. Codziennie spotykałem w kuchni innego człowieka, który akurat u Alana nocował, spędzał parę dni. Tyle szans na rozmowy. W tej kuchni pierwszy raz sam sobie coś gotowałem, smażyłem. To właśnie tam Alan mówił mi, jak się przygotować do kazań. Zapomniałem się wtedy spytać, jak się modlić w tym miejskim hałasie. Kuchnia była miejscem zaspokojenia głodu spotkania z drugim człowiekiem.

Zmarł 5 sierpnia 2011 roku, o czym dowiedziałem się parę miesięcy później, taki byłem zainteresowany. Jak na złość pamiętam dzień jego śmierci i co wtedy robiłem. Pamiętam dokładnie, że tamtego wieczoru się rozpłakałem, jakbym wiedział, że gdzieś na świecie odchodzi ktoś dobry, kto pewnie mnie swoimi modlitwami nie raz ogarniał. Pamiętam, że to był taki mądry płacz, po którym ocierasz łzy, wstajesz i zaczynasz coś naprawiać.

Potem dowiedziałem się, ile moich kapłańskich autorytetów było przyjaciółmi Alana. Miał wpływ na wielu młodych kleryków i księży. Na mnie też, tylko ja pewne spotkania doceniam po latach. Ostatnio co dwa dni natrafiam na ojca Alana w jakichś notatkach, znajduję zdjęcia z Londynu, czytam o nim u bpa Rysia. Jestem dziś na parafii, na której co tydzień wieczorem mogę głosić kazanie. Pół Sosnowca się raczej nie zjeżdża. Mówię w sposób prosty, logiczny i poukładany, staram się być w tym autentyczny. Otoczony jestem książkami, ale ile z nich jedynie zakupiłem, robią teraz sztuczny tłum na półce. Znam Ewangelię praktycznie na pamięć, a pitolę o tym, co znalazłem na fejsiczku. Ciągle uczę się dorastania do wzorców, które dobry Bóg stawiał i stawia na mojej drodze. I za każdym razem, gdy kazanie wynika z zasłuchania w Słowo, sięgnięcia do Biblii, oderwania się na chwilę od świata mediów - jestem niepotrzebnie zaskoczony, że własnie trafiłem w dziesiątkę. Wrzucona do sieci konferencja o wrażliwym miłosierdziu tak właśnie powstała. Alan mówił właśnie tak. No prawie :)

Zostawiam tutaj bardzo szczere wspomnienie Alana, bo chciałbym tutaj kiedyś wrócić. Przeczytać to mądrzejszy o kolejne spotkania i tysiące rozmów nieodłożonych na później. Chciałbym przestać tłumaczyć sobie niektórych decyzji palonymi mostami i brakiem czasu albo natłokiem obowiązków. Puszczam sobie Time Zimmera i jestem znowu parę lat wcześniej. Rok 2010, Instytut w Rzymie, gdy sobie jesienią oglądałem Incepcję. Wokoło dziesiątki rewelacyjnych księży. Tyle szans na zdobywanie mądrości i doświadczenia. Nie mówię, że tego nie było w ogóle, ale gdybym mógł cofnąć czas...

I zamiast ogromu wielu przyziemnych spraw, warto doceniać ogrom serca człowieka, który właśnie z Tobą rozmawia. No i nie koloratka robi ze mnie księdza :) Bardzo bym chciał powoli i małymi krokami wcielić w Duszpasterstwie Akademickim pomysły Alana. Ale to melodia przyszłości.

wtorek, 22 marca 2016

Z klasą

Ktoś wyliczył, że to już trzy i pół miesiąca bez notki. Zwykle jest tak, że jeśli notki są dość regularnie, a potem nagle ktoś znika, to zapewne jest to spowodowane jakimś kryzysem artystycznym albo też natłokiem obowiązków. Albo zwyczajnym rozleniwieniem. Ad rem.

Pan Frank Underwood pojawił się tutaj kiedyś, ale wtedy nie znaliśmy się aż tak dobrze, jak dzisiaj. Wtedy wiedziałem jedynie, że jest taki serial. Ostatnie tygodnie to połykanie dzień po dniu kolejnych odcinków. Nie kryję, że to dość grzeszna przyjemność, bo serial opowiada o żądzy władzy, a bohater(owie) nie przebierają w środkach, by się do odpowiednich stołków dopchać. Czy to fascynuje? No niestety tak. Serial ma świetny scenariusz i intrygę poprowadzoną małymi krokami, ale jego sukces opiera się na grze aktorskiej Kevina Spacey. Jego "przebijanie czwartej ściany" czyli momenty, gdy zwraca się do nas, widzów, jakby był świadomy, że jest fikcyjną postacią - są po prostu genialne i przeżywam te scenki z wypiekami na twarzy. To jest kopalnia gifów :) Ten akurat, który tutaj wkleiłem ma swoją wieloznaczną wymowę i pojawia się w zakończeniu bardzo ważnego odcinka. Jakiś powrót z metra, czy coś :)

Spacey nie gra Underwooda, tylko nim jest. Ale to u tego aktora żadna nowość.

Czemu po tylu tygodniach posuchy blogowej zaczynam od niego? Bo najbardziej pociąga mnie w tym serialu ambicja i uporządkowanie głównej postaci. Frank Underwood ma jasno wytyczony cel, wie kim i w jaki sposób się posłużyć, działa i manipuluje osobami i wydarzeniami bardzo inteligentnie, ma sporo szczęścia, ale też temu szczęściu dopomaga. Każde losowe zdarzenie jest w stanie obrócić na swoją korzyść. Do tego zna doskonale mroki ludzkiej natury, wie, że wielu z jego otoczenia, mimo dobrych intencji i politycznych ideałów, ma te struny pożądania władzy, na których Frank potrafi odgrywać niesamowite akordy. Kto wróg, a kto przyjaciel - nie sposób przewidzieć.

Przekładając to na nasz skromny i mały świat - jakże inaczej by wyglądał, gdyby każdy z nas odkrywał w sobie tak wielką motywację, ale do czynienia rzeczy dobrych, pozytywnych. Gdybyśmy mieli jasno wytyczony cel i wiedzieli, jakie pragnienia, wartości, a czasem słabości rządzą światem ludzi, by móc rozdawać zwyczajnie tonę dobroci, radości, motywacyjnych rozmów i wzajemnego się wspierania. Wiem, że to brzmi, jak moralizatorka. Ale mnie rozkłada w House of Cards skuteczność tych podłości, intryg i braku empatii. Docieramy w pewnej chwili do momentu, że gdy ktoś pyskuje Frankowi, to zaczyna się w głowie odliczanie do sceny, kiedy Frank odbije piłkę albo zniszczy życie komuś, kto się ośmielił stanąć mu na drodze do zdobycia władzy. Stajemy się kibicami na dość krwawej arenie i oblizujemy się na widok przegranych, jak Commodus w Gladiatorze na widok ściętej głowy.

I tutaj wchodzi scena ze Studniówki. Maturzyści z Katolika przygotowali film, który trwał około godziny, może więcej. Dla nich to było podsumowanie paru lat spędzonych w murach naszej szkoły. Docinali w filmie prawie każdemu nauczycielowi, poprzez pstryki i parodie, ale robiąc to z wielką klasą (notabene wieloznaczność terminu klasa tutaj pasuje). Jeśli nie potrafiłem się domyślić, komu teraz dana scenka docina, wystarczyło zobaczyć, kto śmieje się najgłośniej. Podobało się wszystkim. Na sam koniec zrobili jednak coś, co mnie, uczącego tam dotąd zaledwie semestr, także poruszyło. Pojawiła się scenka, w której mama wstaje rano, idzie do kuchni, robi kanapki, herbatę, jajecznicę i woła swoje dzieci. Dzieci zbiegają ze swoich pokoi. Okazuje się, że tymi dziećmi jest cała klasa maturalna, a mama to ich Wychowawczyni. Nie wiem czy łapiecie, ale to są mocne dla kobiety struny - jesteś dla nas, jak matka, a przy tobie czujemy się jak w prawdziwym domu. To nie jest żadne wazeliniarstwo, widać po ich podejściu do swojego belfra, że się zgrali, polubili i ciężko będzie się rozstać. Ja miałem łzy w oczach, ale Wychowawczyni zwyczajnie się poryczała :)

Film robili chyba ze 4 miesiące. Napisali scenariusz, przychodzili po nocach do szkoły, rozstawiali nagłośnienie, lampy, rekwizyty, jechali do Żarek, poprawiali, montowali, zaprosili pana Basińskiego z Mumio. Poświęcili czas, energię, talenty, żeby dzieła dokonać. Film jest naprawdę profesjonalnie zrobiony, świetnie zmontowany.

Zrobili to DLA kogoś, kto jest dla nich ważny. Dla wzruszenia, poruszenia tej osoby, żeby nie miała wątpliwości, że ma na nich ogromny i pozytywny wpływ. Żeby wiedziała tak bardzo namacalnie, że są jej bardzo wdzięczni. Bez wielu szczegółów - dom i mama, te słowa wystarczają, by kobietę, która poświęca życie młodzieży emocjonalnie pokroić :) Byli w tym ambitni i pracowici. I przywracają mi w takich momentach wiarę w człowieka.

A ja i każdy z nas mamy do przemyślenia - zamienić się we Franka, który niszczy, podpala, kłamie i ma z tego frajdę, byle osiągnąć swoje cele i móc z dumą uderzyć w stół - a może zamienić się w ambitną dobroć i wdzięczność, jak wspomniana maturalna młodzież, która dała wielu ludziom paliwo do wartościowej pracy z uczniami ich szkoły - a może być zwykłą kluchą, która przejdzie przez ten świat tak, jakby to było jakieś nieporozumienie. Życie to sztuka wyboru.

A co w DA? Kiedyś przenieśliśmy spotkania z mojego mieszkania do większego oratorium, bo miałem lekki nieogar po kolędowym czasie. Ogarnąłem dom, ale spotkania są nadal w oratorium...bo się u mnie po prostu nie mieścimy  :)

wtorek, 1 grudnia 2015

George Best(ja)

Middle-earth:  Treebeard.: Ent z Władcy Pierścieni na początek, bo to mój w tej zawiłej historii ulubiony wątek. Totalnie nudna z pozoru historia o Drzewcu, który zwołuje pozostałe drzewa, aby się naradzić, czy Las włącza się do wojny i po której stronie. Dwaj Hobbici są przerażeni tempem rozmów, opieszałością drzew, a ja jako widz się zastanawiałem, po co psuć dynamikę filmu taką nudą. Aż nagle sprytne niziołki podprowadzają drzewo w ten fragment Lasu, który został zniszczony przez Sarumana. I zaczyna się pokaz możliwości tych ociężałych, ale jednak przecież silnych istot. Isengard zostaje zdobyty, zniszczony, a my już wiemy, co znaczyły wypowiedziane wcześniej przez Gandalfa słowa, że dwóch Hobbitów spełni rolę małych kamyczków, które poruszą lawinę. Takich kamyczków w naszej codzienności każdy z nas ma bez liku, tylko czasami, tak, jak na tę historię, patrzymy na nie z brakiem szacunku, co do ich roli.

W jakiej Historii jesteśmy takimi kamykami, które sprawią lawinę nie do zatrzymania...

Była Cecylka. Święto śpiewaków. Na zorganizowanym dla Zespołu Akademickiego poczęstunku było 25 osób. Pół roku pracy nad nimi pana Piotra i mamy mały tłumek. Regularnie śpiewa ich dwudziestka. Są nowe osoby, dochodzi coraz więcej instrumentów i to, co miało być ewentualnie raz w miesiącu, teraz musi być co niedziela na 19-tce, bo uczestnicy Mszy świętej akademickiej do nich przywykli, sami też wreszcie włączają się w śpiew.

Liczba studentów z DA dobiła do trzydziestu osób, które z różną częstotliwością zostają po Mszy świętej na spotkania. Mój duży pokój robi się na to powoli za mały. Wiem, że jestem zbyt wielkim fanem liczenia ich wszystkich, ale robię to tylko dlatego, że rok temu to, co dzisiaj stanowi łącznie ponad 50 osób z zespołem, tworzyły...cztery osoby. No to teraz o jakości. Spotkania zaczynają się rozwijać. Przestałem je prowadzić ja, zaczął Ktoś Inny. Padła propozycja, by to zawsze był Krąg Biblijny, a nie omawianie żółtych pasków i tematów z portali. Młodzi są szczerzy i nie mają kompleksów, że się obrażę, gdy komuś coś nie pasuje. I wtedy się na dobrą sprawę zaczęło. Jednym z powodów, dla których notki są rzadziej, jest to, że chciałem opisać te spotkania, ale to jest po prostu niewykonalne. Jeśli wiele osób ma tam wrażenie, że się czegoś ode mnie dowiedzieli, to powinni mieć świadomość, że sam nie ogarniam często własnych wypowiedzi i sam się uczę mnóstwa rzeczy. Najbardziej tego, czego najbardziej brakuje - pokory :)

Tekst tygodnia z Kręgu Studenckiego - dlaczego Maryja i Józef zagubili Jezusa w świątyni? Bo Matka powiedziała Synowi - Idź do Ojca...no to poszedł :) Tylko, że oboje mieli innego Tatę na myśli :)

Ogółem to George Best(ja) jest na zakręcie, co pewnie w notkach jest widoczne. Widoczne, bo nie ma notek. Biorąc pod uwagę, jak to nieprzyjemne przeżycie zaczynam rozumieć, dlaczego słowo zakręt w wielu językach brzmi dość wulgarnie.

Zakończę piosenką, którą znalazłem wczoraj wieczorem. Dodam jako komentarz, że muzyka nie powoduje zwykle we mnie jakiegoś wielkiego wzruszenia, ale ten numer w tej właśnie wersji i aranżacji mnie rozłożył. Jestem wielkim fanem Długości dźwięku samotności, tej oryginalnej albumowej wersji. Ale to, co tutaj robi Artur Rojek, człowiek, którego głos przylgnął właśnie do tej piosenki najbardziej, to jest geniusz. Wydobył wraz z zespołem całą lirykę ukrytą w tekście Wojtka Powagi. Początek bardzo islandzki, sam w sobie zapętlony byłby świetnym motywem do muzyki filmowej. Ponoć ma być na jego nowej płycie - to ja to bardzo chętnie sobie tego tam posłucham.

 www.youtube.com/watch?v=dbLW9dyNHO0

Kupiłem Inaczej. Czyta się świetnie, choć zaskakuje, że taki artysta sporo przeklina. Jednak miło jest w lekturze spotkać podobną wrażliwość. Ze wszystkich miejsc Sosnowca, akurat Orla prosiła się o to, by na niej wmontować plakat reklamujący tę właśnie książkę pod tym właśnie tytułem. Żebym sobie codziennie wypominał własną opieszałość literacką...i mówię bez bicia, że tytuł mógł być spokojnie inny...Ale nie, przecież mamy podobną wrażliwość :)


czwartek, 5 listopada 2015

NaNowo.

Panie Rojku. Podpadł mi Pan. Najpierw mi Pan rozwalił ulubiony zespół, jakby nie można było poczekać parę miesięcy, aż wrócę spoza kraju, by móc Was razem na koncercie zobaczyć. Nie, nie można było. Poczytałem potem Życie to surfing, niech będzie, że klimat w zespole nie był najciekawszy mówiąc delikatnie. Potem wydałeś solową płytę z zaledwie dziesięcioma numerami. Zniosę i to. Ale podwędzić mi tytuł książki? Mnie? To naprawdę nie przystoi Panie Rojku. I co ja mam teraz kurde zrobić? Gdzie ja sobie taki fajny tytuł znajdę? :) Albo najlepiej będzie najpierw skończyć, a potem się o tytuły martwić. Ok, ale mnie się tytuł Inaczej podobał najbardziej...

W uszach gra mi pan Podsiadło. Nowa płyta na pewno będzie kupiona, bo chciałbym to wszystko słyszeć podczas podróży do domu, znowu na Dzień Niepodległości. Dzięki dobrym ludziom udało mi się to wszystko znaleźć w odpowiednich miejscach w sieci. I, nie wchodząc w szczegóły każdego kawałka, trzeba przyznać, że warto było czekać na jego nową płytę tyle czasu. Jestem wielkim fanem piosenki o tytule Pastempomat (skąd on bierze te tytuły?). Myślę, że jest lepiej, niż na poprzednim albumie. Pozostaje pytanie, jakim prawem ten gość nie zrobił jeszcze międzynarodowej kariery. W czym jest gorszy od zagranicznego chłamu, którym karmi nas choćby RMF?

Z nowości należy wspomnieć o nowych doświadczeniach z katechezy. A dokładniej o poczuciu swego rodzaju ojcostwa. To coś, czego człowiek nie czuł pracując w sądzie. Mała Oliwka, która przytula mnie szczerze widząc na korytarzu - nawet nie jest świadoma, na jak czułych strunach właśnie ojcostwa zagrała. To są moje dzieci. Uciekałem przed podstawówką, bo to nie mój target, bo te dzieci za małe, bo ja tylko do studentów albo maturzystów, a tutaj właśnie jest tyle pozytywnych zaskoczeń. Studenci to jakby bracia i siostry, przyjaciele, na pewno nie kumple. Ale tego kapłańskiego ojcostwa dawno tak mocno nie odczuwałem.

Studentów nam przybywa. W niedzielę, po mszy, w moim mieszkaniu jest nam już coraz ciaśniej. Regularnie jest około 15 osób. Wielu nowych ludzi. Siedzimy i rozmawiamy, debatujemy o sprawach dla nas ważnych, a moja rola to zaledwie animowanie tej rozmowy, bo to oni podpowiadają nowe wątki. Teraz mamy też spotkania środowe. Mają formę Kręgu Biblijnego. Wczoraj było nas razem dziesięcioro. Liczby nie są tutaj istotne, acz cieszą, bo przypomnę, że rok temu nie było nas więcej, niż pięcioro. Wymowne niech będzie, że w wieczór wyborczy siedzieliśmy do bitej dziesiątej wieczorem i naprawdę nikt nie zerkał na telefon, by wiedzieć, co tam w kraju :) 

Kinowo na pewno nawiedzimy niedługo po męsku Rzym razem z Agentem 007 :) Byłem też ostatnio na 11 minutach Skolimowskiego. Myślę, że gdyby Kieślowski tyle nie palił i dożył naszych czasów, to mając porządny budżet robiłby podobne filmy. Aczkolwiek z innymi zakończeniami. Ja rozumiem wiele rzeczy, wyłapuję symbole ukryte dla wielu widzów. Cytując Mumio - widz kultowy. Ale zakończenie filmu 11 minut mnie nie chwyta. Jest porąbane, chore, takie rzeczy się nie zdarzają. Kieślowski by to zrobił inaczej, gdyby tyle nie palił. Przypadki są bowiem subtelne, ledwie dostrzegalne. Poza tym w zakończeniu wrażenie zrobiłaby cisza, a nie ta muzyczna naparzanka, którą nam ofiarowano. I naprawdę dajemy to do Oscara? 

Dostałem w prezencie Dzienniczek Faustyny. Byłem zawsze przeciwnikiem tej pobożności, takiej kobiecej (babskiej raczej), same "ochy i achy do Jezuska". Nie przekonywało mnie to w ogóle. Tymczasem jestem zaskoczony. Dawno mnie tak nie ruszała żadna lektura. A ja naprawdę czytam sporo. Ileż nowych porad, jak spowiadać, jak się modlić, jakim być księdzem. Rewelacja, którą wszystkim szczerze polecam. 

I na koniec...bo może nie pisałem dawno - mam naprawdę szczęście do ludzi. I myślę, że to polega bardziej na tym, by to widzieć i doceniać, niż odbierać, odczuwać. Doceniać poprzez bycie równie dobrym wobec nich. Proszę dowiedz się :)

https://www.youtube.com/watch?v=gVAy3IZiL0s

Perełeczka...



wtorek, 6 października 2015

Coming out?

i love how the wolf stands out so abruptly here, its centered and leads us to see the figure hauntedly, following the wolf.: Jestem księdzem, nie mam żadnych tytułów, fioletowych pasów, szary szeregowy, cenię to sobie. Czasami.

Jestem księdzem, bo chce tego Chrystus i ma na moje kapłaństwo Swój pomysł. Czasami tego pomysłu nie rozumiem, często się z Nim wadzę, ale ostatecznie i tak zawsze wychodzi tak, jak On sobie tego życzy. 

Byłem trzy lata w Rzymie, studiowałem. To był dla mnie kiepski czas, bo z dala od duszpasterstwa. Miałem się uczyć, zdawać egzaminy, więc zdarzało mi się tam nie spowiadać ludzi pół roku, nie mówić kazań przez parę miesięcy. Dusiło, bo to było jakby życie na pół gwizdka. Poza tym wiele spraw nie potoczyło się tak, jak trzeba, bo się wadziłem z Chrystusem. Wróciłem do kraju. Bez tarczy w ręku.

www.youtube.com/watch?v=T5Cp55MvX54

Będąc księdzem, nadal nie przestaję być grzesznikiem, ale moje grzechy nie są tematem na żadne kazanie. Są tematem na spowiedź, bardzo prywatne spotkanie między mną a Nim, który znowu mi przypomina, jak wiele mi ofiarował, a ja rozbijam kolejne gliniane naczynie i skarb w nim ukryty. Jestem grzesznikiem, ranię ludzi, siebie. Popełniam masę błędów. Naprawiam je lub same znikają. Popełniam kolejne. 90 procent moich problemów stwarzam sobie sam, jak mawia Mędrzec.

Palę mosty, co jest największą wadą tego charakteru. Mam szczęście do spotkanych ludzi, choć na wiele z tych przyjaźni nie zasłużyłem, nie umiałem często dać z siebie choćby tych dwudziestu jeden gramów. To niby wszystko, a często to tak bardzo mało. Spotkałem w życiu kilka tysięcy osób. Boję się Waszego głosowania na moim Sądzie.

Lubię spowiadać. Nie dlatego, że wybitnie to umiem, ale porusza mnie możliwość uczestniczenia w ludzkim powrocie na prostą. Nigdy to, co mówię, nie jest ode mnie i jestem o tym przekonany całym sobą. Niestety to, że ma się łaskę pomagania innym, często nie przekłada się na coś istotnego, zapominam zastosować tych rad, słów do siebie samego. Lubię mówić kazania. To jest kolejna łaska, bo żadne z nich nie było napisane przeze mnie. Zawsze byłem milczkiem, nie tylko przez brak odwagi, ale też dlatego, że nie miałem nic ciekawego do powiedzenia. Nadal nie mam. On na szczęście chce coś przeze mnie powiedzieć. Dał do tego odwagę, szczyptę oryginalności. Wiem, że już Mu brak cierpliwości do tego, by przez moje serce przelewało się tyle dobra, miłości, tyle cennych myśli podanych tak przystępnie, a często zostawianych sobie samemu. Tylu ludzi zrobi to przecież lepiej.

Codziennie sprawuję Eucharystię. Dopiero od trydenckiej liturgii nauczyłem się spoglądać ukradkiem na Krzyż podczas Przeistoczenia. Na Pasji Gibsona najmocniej dotknął mnie moment, gdy w zwolnionym tempie uczniowie uciekają zostawiając Mistrza. Wiem dlaczego. Zostawiam wiele spraw na sam koniec, na przykład szczerość tego bloga. Piszę enigmatyczne notki, do których warto potem wracać, gdy wszystko staje się powoli jasne. Cierpliwości życzę.

Jestem księdzem, który często odkrywa, jak bardzo nie ma przypadków w jego życiu. Wszyscy są na mojej drodze po coś, ja jestem po coś na Waszych szlakach, każde wydarzenie ma sens i każdy z Was ma w nim swoją rolę. Nawet jeśli źle tę rolę Ci rozpiszę, to On ustawi wszystko jak należy. Tyle dni jest zmarnowanych, przyjaźni zatraconych, a nie można zgodnie z książkowym życzeniem przeżyć tego jeszcze raz i Inaczej. Chyba tyle ode mnie na dziś.

Czego zabrakło mi w deklaracji księdza Charamsy? Pana Boga. Tego, który kocha nas wszystkich, mnie i Ciebie, ks. Charamsę i jego kochanka. Kocha nas. Jak już wszystko przebimbamy, jak już spali się ostatni most, zakopiemy ostatni talent, to wtedy dopiero poczujemy, że pozostaje nam tylko On, który nas kocha mocniej, niż nam się wydaje. Gdy Charamsa opowiada o sobie, jako szczyt swej osobowości, na samym końcu wymienia swoją orientację. Po kapłaństwie, prałaturze, ukończonych fakultetach, dociera do własnej seksualności.

Jeśli ja mam ten wywód zakończyć swoim szczytowym osiągnięciem, to ono jest jeszcze przede mną. To umiejętność spojrzenia w lustro i świadomość, że widzę tam kogoś mega szczęśliwego i wartego tego, żeby Bóg we mnie inwestował tonę swojej miłości. Wypełnienia tą miłością oczekuje tylko i aż dwadzieścia jeden gramów mojej duszy. Jeśli mam się tutaj do czegoś przyznać, to do tego, że Komuś na mnie potwornie mocno zależy i że chce, abym każdego dnia Wam o tym przypominał...że On Jest. I da sobie radę z Tobą, ze mną, z każdym naszym grzechem, słabością i głupotą. Wszystkie, nie bez powodu, przybił kiedyś do Krzyża. Jemu za to chwała i moc.


sobota, 26 września 2015

Rzecz o pilnowaniu snów

Moja Mama ma wywalone na raka. Mógłbym napisać z przekleństwem, ale wszyscy wiedzą, że to blog księdza i nie wolno. Tak więc, moja Mama ma na chorobę...jakiś sposób. Oto scenka z konsultacji z panią onkolog, mająca miejsce w 13 miesięcy po diagnozie. Biorąc pod uwagę, jak Mama się czuła na kilka miesięcy przed stwierdzeniem guza - to jest już półtorej roku w chorobie. Pani onkolog zachwala wyniki, mówi, że jakby Jej na początku dali większą dawkę chemii, to guz pewnie by całkiem się ulotnił, ale byłaby obawa, że ulotniłaby się z nim też i pani Witkowska. I wtedy pani Twardowska, znaczy się Witkowska, zadaje pytanie, które raczej rzadko musi padać na onkologii - Pani doktor, bo mi już wyrosły nowe włosy po chemii...i takie mam pytanie...w kwestii formalnej...czy ja mogę sobie zrobić trwałą ondulację? Odpowiedź rozbawionej lekarki - Po tym, co w Panią władowaliśmy podczas terapii...żadna chemia już krzywdy nie zrobi :) Warto sobie tę wymianę zdań przypomnieć, jak Was głowa rozboli. Są na tym świecie ludzie, którzy mają naprawdę wielkie kłopoty i potrafią z tych problemów zwyczajnie zadrwić. Ladies and gentlemen - Oto Człowiek z Żelaza - moja Mama :) To jest czasami jak jakiś sen.

Mam ochotę założyć sobie zeszycik z tekstami uczniów. Potrafią dzieciaki zadawać pytania, łączyć wątki i fakty w sposób, którego się nie da jako dorosły tak łatwo ogarnąć. A czasami warto mieć gdzieś zanotowane ich perełki. To są na razie trzy tygodnie nauczania, a tekstów z ich strony nie brakuje. Czy Jezus uzdrawiał z zespołu niespokojnych nóg? Czy jak mały Jezusek zdenerwował Matkę Bożą w domu w Nazarecie to Ona mówiła - Jezus Maria, co Ty robisz? Zastanawia mnie czasami, jaką wiedzę zdobyli dzięki tym katechezom. Każda lekcja, zwłaszcza w gimnazjum, przypominać zaczyna stand-up. Jest temat główny, wiodący, opowiadam, rysuję strzałki i ludziki, bo nic więcej nie umiem rysować i rzucam anegdotami, skojarzeniami, komentarzami do wydarzeń bieżących. Nie zawsze zdążę z tematem przed dzwonkiem, ale wtedy następuje coś, co dla mnie jest cudem. Oni siedzą. Czekają na koniec opowieści i nigdzie się nie wybierają. To się pewnie wkrótce zmieni, ale póki co nie pozwolę na tę młodzież powiedzieć złego słowa. Przejadę się na tym zapewne szybko, ale niech ta chwila trwa, bo jest piękna. Jak jakiś sen.

www.youtube.com/watch?v=oN2Xs-MvxLw

Zachęcam muzycznie do zasłuchania się w utwory takiego gościa, jak Zack Hemsey. To człowiek znany głównie z Mind Heist, które ozdobiło zwiastun Incepcji. Polecam takie jego kawałki, jak The Way i ogółem cały album pod tym tytułem oraz to wszystko, co Wam wyskoczy w propozycjach. Koniecznie wersje instrumentalne. To muzyka stworzona do rozkmin na tematy egzystencjalne. A skoro jesteśmy przy znaleziskach w sieci. Włoski rap, hip-hop...i te teledyski. Wiadomo, że każdy raper stara się brzmieć i wyglądać groźnie, prawda? Takie powinny być też klipy do tych ulicznych kawałków. W Ameryce raperzy mają giwery, jeżdżą wielkimi furami, w zwolnionym tempie wchodzą na jakąś imprezę, alkohol, koks, szastanie dolarami. W Polsce to zwykle dresy malujące spray'em po blokach, policja jest zła, życie niesprawiedliwe, charaktery prawilne. A jak wygląda włoski teledysk z raperem w roli głównej? Ciężko być groźnym, jak się mówi po włosku, co nie? Cóż takiego robi więc ów "gangster" w swoim teledysku? Otóż robi...kawę. Wstaje rano, z głośników "tłusty beat", raper bierze sobie mokatierkę, zasypuje kawusią, zapala gaz, popija stojąc w oknie. Myślałem, że włoskie zwiastuny epickich filmów to najzabawniejsze, co ten naród z siebie wyda. Polecam sobie poszukać w sieci, może znajdziecie sami podobne perły. Żeby nie być gołosłownym - www.youtube.com/watch?v=4yUEvhz1Yd0...Oczywiście tytuł jest o miłości, no bo o czym...

I ostatni akapit tejże notki. Kwestia poczucia szczęścia i umiejętności emanowania owym szczęściem na innych. W gronie moich Znajomych pojawił się ostatnio mój dobry Przyjaciel. Zagraliśmy w planszówki, pożartowaliśmy, napiliśmy się coli, zjedliśmy co nieco, poruszyliśmy kilka tematów. Normalna, raczej niekoniecznie duszpasterska wizyta, ale pełna uśmiechu, dowcipu, riposty i takiej mojej osobistej dumy, że się ci fajni ludzie mogą poznać. I potem dostaję taki oto sygnał - To jest mega szczęśliwy człowiek. Szczęśliwy z niego ksiądz. Tomasz nie był tam mistrzem riposty, ani głównym zabawiaczem stołu, bo to przy mnie trudne :), a został dostrzeżony jako osoba szczęśliwa. Potem jako przykład skrajny wobec niego otrzymałem pewnego pozornego wesołka, który robił na kimś wrażenie raczej smutnego i potwornie zagubionego człowieka. A zmierzam powoli do tego, że pewnych rzeczy w nas samych nie sposób poukrywać. Maski, uśmieszki, kombinowanie, manipulacja, nic nie dadzą, gdy ktoś Ci się uważnie przyjrzy. I z drugiej strony, pięknie, że człowiek sobie siada, wcina chipsy, po prostu dzieli z ludźmi czas, a ktoś dostrzega w takich drobnych gestach czyjeś poczucie spełnienia, radość wewnętrzną, pokój ducha. To nie jest łatwe do opisania, wiem, że żadne słowa nie oddadzą pewnych emocji, duchowych czy psychologicznych kwestii. Ale się tym dzielę, bo to dość ciekawe spostrzeżenie, które wolę tutaj na później sobie pozostawić. Żeby nie zniknęło, jak sen o poranku.


środa, 2 września 2015

Mirror

Nowa kostka, odrobinę inna i dużo bardziej skomplikowana. Z akcentem na kształt, a nie na kolor. Rozpracowana dzięki tutorialom z sieci, ale nadal bawi i w jakimś stopniu zachwyca. Może by tak, raz na jakiś czas, szukać sobie kolejnych, coraz bardziej skomplikowanych. Fajny jest ten moment, gdy na początku wykonuje się kilka ruchów i osiągamy taki dziwaczny, chaotyczny kształt, a potem nagle dzięki znanym wcześniej z normalnej kostki algorytmom wszystko okazuje się proste. Dziękuję tutaj za prezencik. Myśl z tej kostki jest też ciekawa - jeśli coś ma się ułożyć, to choćby nie wiadomo jak było daleko od normy, i nie wiadomo jak przerażająco dziwnie wyglądało, przy odrobinie pomysłowości ułożyć się i uporządkować powinno. Nazywa się owa zabawka Mirror Cube.

Pielgrzymki były. Nawet dwie. Każda inna, z innym klimatem, choć na każdej z nich pojawiały się czasami podobne twarze. Idąc znowu w tytuł notki - w żaden rok nie nauczyłem się tyle o sobie, co podczas tegorocznego pielgrzymowania. Ta zagłębiowska pokazała, że naprawdę trzeba powrócić do tych seminaryjnych umiejętności organizowania wydarzeń i ludzi, bo w tamtych właśnie czasach wychodziło to najlepiej. Bogu dzięki mam szczęście do spotkanych ludzi, a w biało-czerwonej akademickiej grupie takie Anioły spadały z Nieba co chwila. Nie wiem kiedy się wszystkim odwdzięczę. Osobista ambicja nakazuje, by za rok znowu tę grupę poprowadzić i zrobić to tak, jak należy, czyli tak, jak widzę, że działa teraz Złota. Ogółem widzę, że pielgrzymki są jak jakiś wirus, który jak dopadnie człowieka, to już nie puszcza. Miałem zamiar na przyszły rok planować sobie jedną pielgrzymkę, ale bez tych dwóch wypraw nie wyobrażam już sobie przyszłorocznego sierpnia.

Intencja moich pielgrzymek jest bezdyskusyjną oczywistością - Mama. Jakby była w sierpniu jakaś trzecia pielgrzymka, to też bym poszedł, skoro widzę na własne oczy cud, jakim jest dzisiaj jej zdrowie :) Jeśli pojawia się też pytanie o chęć usuwania pewnych notek to odpowiadam - stalking ma swoje granice. Regularnie wpadam na ludzi, którzy uważają, że mnie znają, bo czytają tego bloga. To, co tu piszę, jest jedynie niewielką częścią mojej codzienności - dla mnie to oczywiste. Często używam retoryki, hiperboli, czyli jakiejś formy koloryzowania różnych zdarzeń, by z nich wydobyć istotę, którą chcę się z ludźmi dzielić. Ale jest ogrom zdarzeń, spotkań i przemyśleń, które są moje i tylko moje. Są elementem prywatności, do której mam prawo nawet będąc księdzem. Spowiadać się mam zamiar z grzechów, a nie z tego, co i kiedy wpisałem na 21 gramach :)

A dzisiaj zaczęła się szkoła. Dwie pierwsze lekcje w naprawdę kameralnych klasach. Dzieci jest tak malutko, że znam imiona całej dwudziestki smyków, przed którymi dziś występowałem. Próba udawania profesora spełzła na niczym i wygrał we mnie błazen mówiący o Panu Bogu. I tak już pewnie pozostanie. Dzieciaki są kochane, zadają masę pytań, robią żółwiki (4 klasa), planują zamach na szkołę z użyciem granatu dymnego (6 klasa), i włażą na człowieka na przerwie zaskoczeni, że można mając 17 lat być już księdzem, ogółem aż chce się iść/jechać na kolejne lekcje :)

Jest jedna rzecz, którą chciałbym kiedyś zobaczyć. Grupa pielgrzymkowa prowadzona razem przez Krupę i Pielkę. Gdyby ktoś nie wiedział, co mam na myśli, to panowie różnią się od siebie mniej więcej tak, jak te dwa zdjęcia na górze. I wbrew pozorom to porównanie nie jest tak głupie. Który z nich jest po lewej, a który po prawej? Nie wiem, przecież te zdjęcia przedstawiają to samo :) 

www.youtube.com/watch?v=UKN6IqpcAk8 - przeklimatyczny cover.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Złote czasy

Krupa do Witkowskiego
Każda pielgrzymka jest inna. Trudno je oceniać, robić ranking, bo ciężko chyba znaleźć jednoznaczne kryteria oceny. W tym roku na pewno większość z nas zapamięta żar lejący się z nieba, parujący asfalt, hektolitry wody wypite i wylane na nasze przegrzane głowy. Ale pośród tego wszystkiego był niesamowity klimat, który jest tak trudny do zdefiniowania, do obramowania w tej grupie. Wygląda to w ten sposób, że jakiś fragment drogi idą z nami ludzie z innych grup, podchodzą potem do mnie lub Andrzeja i mówią, że tego u nich nie ma. Pytamy - czego nie ma? Nie wiedzą, po prostu czują się tutaj dobrze, jest fajnie, miło, wesoło, jest im lepiej. Czasami te zdania padają po normalnym odcinku drogi. Nie było wymiany zdań między mną a Andrzejem, nie było konferencji czy jakiegoś nabożeństwa. Był normalny tryb funkcjonowania. Po prostu Michał coś tam śpiewał z dziewczynami, a pielgrzymi z innych grup, że nie wiadomo co się u nas dzieje :) Jestem w środku tego wszystkiego i też nie potrafię tego określić inaczej, niż jako Ducha, który unosi się nad każdym z pątników. Jest dobrze w tej materii. Nawet bardzo dobrze. Cały sztab konkretnych ludzi angażuje się też w to, by nikomu niczego nie brakowało, by każdy czuł się chciany, kochany, jako ważna część tej niesamowitej złotej rzeczywistości, jaką jest od kilku lat jaworznicka grupa na naszej pielgrzymce. To wszystko jest rewelacyjne. 

Witkowski do Krupy
Andrzej Krupa. Skomentował tego bloga na prezentacji naszej grupy. Człowiek orkiestra? Geniusz duszpasterski? Pracowity kapłan? Podpowiem Ci, Andrzeju, bo wiem, że to będziesz czytał, gdzie jest klucz do zrozumienia Twej postaci. Robisz wszystko na sto procent. Jak robimy sobie jaja, to wszyscy płaczą ze śmiechu. To nie są żadne suchary, kiepskie opowieści, tylko riposty, jak z porządnego kabaretu, a kawały powtarza się potem po całym Jaworznie. Jak się modlisz, to też na sto procent, Twój śpiew o tym, że warto zaufać Panu jest prawie hymnem tej grupy, a ludzie wystają z okien, gdy przechodzimy przez wioski i miasteczka, gdy Ty się drzesz pytając - jak mam wytrwać, skoro pokus tyle jest :) Jak kogoś pochwalisz, to człowiek będzie jechał na takiej baterii parę lat. Jak poszedłeś kogoś opieprzyć na ostatnim apelu, to zmieniono po raz pierwszy w historii kolejność prezentowania grup. Jak spodobały Ci się moje konferencje, to poszedłeś do szefostwa i teraz je muszę głosić wszystkim grupom :) Można wymieniać długo. Andrzej Krupa to postać, którą albo się lubi albo nienawidzi. Jak można go jednak nie lubić, gdy dzwoni do mnie, bo zaspałem na wyjście Grupy Złotej z Jaworzna i informuje, co mi urwie, gdy spotkamy się w Olkuszu :) 

A potem jadę do Olkusza i WSZYSCY wiedzą o tym, że zaspałem i wiedzą o tym, co mi Andrzej urwie :)

I o gaciach też wiedzą. 

Typowe podsumowanie każdej wymiany zdań
Konferencje. Trochę żartowałem niektórym, że ja ich nie przygotowuję. Ale prawda jest taka, że coraz częściej na pielgrzymkach (parafialnych kazaniach zresztą też) obniża się procent mojego przygotowania. Wiem w jednym zdaniu, że chcę powiedzieć o Bogu i Jego miłości, o relacjach, jakie miewamy w domu, o Maryi, o jakimś fragmencie Ewangelii. Ale o tym JAK powiem, wiem już niewiele. Dostaję do ręki mikrofon, patrzę na ludzi i wszystko idzie jakby samo. Dzielę się tym, żeby była świadomość, że to nie jest moje, ode mnie, z mojej nie wiadomo jakiej pracy. Jeśli coś zasługuje na poklepanie po plecach to jedynie odwaga, by stanąć przed ponad tysiącem ludzi i coś rzec. Jest coś, czego nauczyło mnie słuchanie ojca Adama. Żeby za każdym razem na nowo zerknąć na scenę Ewangelii albo postać świętej/go i odważnie wyciągnąć coś zupełnie świeżego, co czasami na początku brzmi, jak herezja, a potem okazuje się być naprawdę przydatną myślą. Tak było ze "świeżo upieczonym" Wawrzyńcem, tak było z Maryją, która po ludzkim słowie biegnie do Słowa Bożego. Ostatnia konferencja jest zresztą cała na Facebooku. Może się komuś przyda, bo szczerze od lat mówię, na czym mój problem z różańcem polega. Mój blog, to się chwalę ;p

Potem cała masa spowiedzi, takich życiówek. Wiadomo, że tutaj wiele nie wolno opisać, ale jeśli ktoś się boi, że pielgrzymka jest Maryjnym biwakiem, to po kilku duchowych rozmowach na pewno zmieniłby zdanie. 

I jeden mały zgrzyt na koniec. 

Biskupi. Spróbuję odważnie, bo chcę być tutaj aż za szczery. Apeluję do ludzi świeckich, żebyście byli przy księżach, żebyście się z nimi spotykali, rozmawiali i upominali, gdy jesteśmy metr nad ziemią. Żebyśmy nigdy nie dotarli do tego levelu, który brzmiał na samej Jasnej Górze w głośnikach. Nie będę rzucał nazwiskami, dodam tylko, że jedynie nasz sosnowiecki miał normalny ton mówienia. Normalny, ludzki, przystępny, sensowny. Reszta...Nie wiem, skąd to się bierze, nie umiem tego naśladować, nie widzę tego u mnie czy Andrzeja, ale w pewnym wieku może ludzie zaczynają tak mówić. Ogółem chodzi mi o ton, który brzmi jak z dworu francuskiego króla, terminy ponad głowami, kazanie o niczym do nikogo, głos, który od dawna nie jest męski. Nie spałem, słuchałem. Siedzący obok mnie diakon miał świetną lekcję, jak nie mówić kazań.

 Potem do mnie dotarło, że to być może przez otaczanie się tylko i wyłącznie klerem. Jak wokół takiego księdza, biskupa czy już nawet kleryka będą tylko sutanny i habity, to w pewnym momencie człowiek odlatuje. Miałem dać link do homilii, ale mnie potem może zjedzą księżulkowie. Chodzi mi jednak o to, że potem wracamy do naszej grupy i młodzież komentuje- dotarliśmy na Jasną Górę, nie po to, by znowu słuchać nauki społecznej Kościoła o in vitro, tylko żeby pasterz, jakim jest biskup (nawet Radomia) nas przygarnął, podniósł, wskazał cel, sens, podał przykład, jak pielgrzymka się w codzienności może potem realizować i powiedział amen na końcu. Dostanie brawa i prośbę o bis :) Są biskupi, którzy to potrafią, pamiętam kazanie Ryczana sprzed paru lat. Normalny, przyjacielski ton, krótkie zdania bez jakiejś teologii z uniwerku, pamiętam je do dzisiaj. Jak zdarzy się Wam ksiądz, który zaczyna tak bispupieć (sic!), to ochrzaniajcie, zwracajcie uwagę i uczcie na nowo, że ludzie nie żyją codziennie "problemami" sejmu. Bo młodzi zwieją z Kościoła, który mówi nie do młodych, ale "apeluje do rządzących i napomina"...Tylko o tym da się mówić kazania? Naprawdę?  

Czy za rok idę ze Złotą? Niech się te złote czasy nigdy nie kończą :) cdn...


środa, 5 sierpnia 2015

Diagnoza

Z racji bardzo sympatycznego "bulwersu" związanego z zapowiedzią usuwania notek pragnę przypomnieć, że jak ktoś spragniony, to niech sobie zwyczajnie skopiuje :) Czas ma do początku września, bo wcześniej z racji dwóch pielgrzymek nie będę miał do tego głowy.

Dlaczego usuwam? Bo tak :)

Jeden ślub za nami, zostały jeszcze dwa. Kazanie było długie, jak trasa z Sosnowca do domu. Na weselu mnóstwo młodzieży, na pewno zdecydowanie więcej, niż reprezentantów pokolenia moich Rodziców. Podziwiam Mamę i Tatę, że potrafią na takiej imprezie opisać mi każdą osobę, kto jest kim dla kogo lub gdzie mieszka. W ogóle jazda autem z Ostrowitego do Radomina, gdzie ślub miał miejsce, pełna była takich opisów. Mijamy domy (często oddalone od siebie kilkaset metrów), a Rodzice wiedzą, kto w którym mieszka, kto się rozbudował, wyprowadził, przeniósł, wydał córkę za mąż i tak dalej. Ja ledwo ogarniam ludzi z Osady, a przecież to jest małe blokowisko, wszyscy są na miejscu. Tymczasem ludzie z tych małych wiosek w okolicy, mimo iż często dom od domu dzieli spora odległość doskonale się znali, a na pewno mieli perfekcyjny przepływ informacji. Tylko jak to jest zrobione, tego nie wie nikt. 

Wielu ludzi z wesela nawet się nie domyśliło, że wśród nich jest ktoś ciężko chory. Oczywiście Mama nie była do białego rana, ale jednak była. Wczoraj minął dokładnie rok od feralnej diagnozy i jest to też rok od ostatniego papierosa, jakiego zapaliła. Wczoraj obudziła mnie (powiedzmy, że rano) pytając, czy mam jakieś ciemne rzeczy do prania. Tak, jakby się nic nie zmieniło, jakby nie było żadnej choroby. Po drodze było i bywa ciężko. Ale to jak Ona wygląda i funkcjonuje dzisiaj, to jest szok :) 

W domu leży sobie książeczka napisana przez panią Urszulę, która kiedyś tutaj mieszkała. Tytuł "Moje Ostrowite". Brzmi nieźle, nie? Tam też jest opis mojej rodzinnej miejscowości takiej, jaką pamiętam. Żywej, kolorowej, pełnej zwykłych zdarzeń i sympatycznych ludzi. Banalne niby miejsca, jak park, dom kultury, plac zabaw, cukrownia, wtedy tętniące życiem, dzisiaj albo puste, albo pozamykane, wszystko nie wiadomo kiedy obumarło, zniknęło, ktoś to nasze Ostrowite zaniedbał. Wśród opisu ludzi z dawnych lat są moi Dziadkowie, jest też i Mama i w paru zdaniach opowieść o Jej życiu. Masa nostalgii w tej jednej książeczce. Zapomniałem, że zawsze mówiliśmy na syrenę Cukrowni - ryczek. Naprawdę szklą się oczy, jak sobie przypomnę, że zawsze o 15-tej brzmiał ten nasz ryczek i robotnicy wychodzili z fabryki, którą mieliśmy przecież naprzeciw domu. Jako dzieciaki siadaliśmy na parapecie i wyszukiwaliśmy Tatę wśród ponad setki pracowników idących do domów na obiad. Wiem, że to pewnie dziwnie brzmi, ale w Ostrowitem zawsze łapie mnie taka nostalgia. 

Zdjęcie to oczywiście nie moja rodzinna miejscowość, ale widoki są tutaj naprawdę podobne. Pogoda dopisuje i niczego więcej do szczęścia nie trzeba. Obiecuję sobie - za rok na pewno jedna pielgrzymka. Jedna. Dla liczby ślubów żadnych ograniczeń :) Słowo na pielgrzymkę powoli sobie dojrzewa, mam nadzieję, że na samej trasie będzie przynajmniej zjadliwe. Kolana już zaczynają boleć, jakby wiedziały...

W aucie gra mi ostatnio płyta "Drzewa i Planety" zespołu Lorein. To nie jest jakiś tam szał, ale sposób w jaki kopiowane są brzmienia Myslovitz, Coldplay i momentami Sigur Ros, jest ciekawy. Na przykład ostatnia piosenka - Urodziny, inne święta. Tekst o tym, że jest się już zamkniętym na pewne radości i odczucia, że jest się zmienionym (fixed) przez ten świat i czas. Ogółem jest spokojnie, wręcz nudnawo, aż pod koniec robi się bardziej gitarowo i perkusja aż zachęca do tego, żeby gdzieś pobiec. Innymi słowy - mamy dokładnie to samo, co Coldplay zrobił w swoim Fix you.

Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że mamy marny wpływ na własne życie, to pewnie wrócę do tego wspomnienia i przypomnę swoją Mamę, która rok po tak strasznej wiadomości, jak złośliwy guz, potrafi robić pranie, chodzić na działkę i mieć chorobę w głębokim poważaniu. Diagnoza nie okazała się dla Niej wyrokiem, tylko jakąś górą do zdobycia, trochę większą, niż pozostałe, które już dawno temu pokonała :)